Google i Microsoft walczą o głowę Lee

Od paru tygodni Google i Microsoft ciągają się po sądach. Według komentatorów konflikt o zwerbowanego przez Google eksmenedżera Microsoftu świetnie ilustruje wzajemną niechęć koncernów

Prawną przepychankę między imperium Billa Gatesa a firmą, która w ciągu paru lat rozwinęła się z wyszukiwarki internetowej w być może najważniejszy koncern branży nowych mediów, amerykańskie media relacjonują z dużym zainteresowaniem. Przyczyną konfliktu jest 43-letni dr Kai-Fu Lee - wysokiej klasy specjalista chińskiego pochodzenia, który od 2000 r. pracował dla Microsoftu, nadzorując m.in. prace nad technologiami wyszukiwawczymi MSN oraz zajmując się technologiami komputerowego rozpoznawania mowy.

W lipcu Google ogłosiła, że Lee zostanie szefem jej ośrodka badawczo-rozwojowego, który zbuduje w Pekinie lub Szanghaju. Podkupienie Lee podziałało na Microsoft jak płachta na byka. Koncern skierował do sądu w Waszyngtonie pozew, zarzucając Lee złamanie kontraktu zakazującego mu przez rok podejmowania pracy u konkurencji. Sugerował też, że ze strony Google może to być próba zdobycia technologicznych tajemnic Microsoftu.

Google twierdziła, że nowe obowiązki Lee będą inne od dotychczasowych, więc zapisy o zakazie działalności konkurencyjnej nie mają zastosowania. Firma zakwestionowała też tezy Microsoftu, jakoby Lee był tam tak kluczowym specjalistą od technologii wyszukiwawczych i miał dostęp do najbardziej poufnych danych i strategicznych planów. Odpowiedziała własnym pozwem do sądu w Kalifornii, w którym stara się zanegować ważność "antykonkurencyjnej" umowy Microsoftu z Lee.

W zeszłym tygodniu pierwszą decyzję w sprawie wydał sąd w Waszyngtonie. Sędzia uznał, że Lee ma prawo pracować w Chinach dla Google, ale w ograniczonym zakresie. Zakazał mu prowadzenia wszelkich prac nad produktami, usługami czy projektami związanymi z przeszukiwaniem danych komputerowych. Lee może zająć się rekrutacją pracowników do chińskiego ośrodka Google (ale już nie może np. ustalać budżetu ośrodka czy decydować o rodzaju prowadzonych tam badań). To tymczasowe zabezpieczenie interesów Microsoftu - właściwy proces zacznie się w styczniu. - Ważne, że mogę robić swoją robotę. Idę do Google i zaczynam pracę - stwierdził Lee.

Odmiennie komentował decyzję Microsoft. Podkreślał, że sędzia ocenił postępowanie Lee jako nie fair. - Jesteśmy zadowoleni. Za 10 mln dolarów rocznie pan Lee będzie teraz rekrutował studentów i zajmował się leasingiem - ironizował Tom Burt, reprezentant Microsoftu, odnosząc się do pogłosek o uposażeniu Lee w nowej firmie. - Będzie chyba najlepiej opłacanym kadrowcem w historii.

Komentatorzy uważają jednak, że po tym werdykcie ani Microsoft, ani Google nie mogą mówić o pełnej wygranej. Potwierdzałaby to propozycja polubownego rozwiązania sprawy, jaką koncern z Redmond wystosował w ostatnich dniach do Google. Na razie nie są znane szczegóły propozycji ani stanowisko Google. Ale jeśli do porozumienia nie dojdzie, następna odsłona sprawy nastąpi w połowie października w procesie przed sądem kalifornijskim.

Boks o menedżera, jest - tak przynajmniej twierdzą niektórzy obserwatorzy rynku TMT - świetną ilustracją antypatii między korporacjami, którą ponoć wyraźnie daje się wyczuć w kuluarach biznesu high-tech. Potężny Microsoft zbyt długo bagatelizował skromną wyszukiwarkę internetową stworzoną przez dwóch studentów z Uniwersytetu Stanforda oraz (co przyznał kiedyś sam Gates) nie doceniał rangi, jaką w świecie internetu odegra technologia przeszukiwania sieci. Nim się ocknął i sam mocno postawił na rozwój tej dziedziny, Google zdążyła rozrosnąć się w firmę o wartości kilkudziesięciu miliardów dolarów (w 2004 r. weszła na giełdę Nasdaq) i potężnych zasobach gotówki (wyemitowała właśnie nowe akcje za 4 mld dolarów). Przejmując intensywnie inne spółki, firma z kalifornijskiego Mountain View sama buduje internetowe imperium.

Historia pokazywała już, że Microsoft - wciąż nieporównywalnie potężniejszy - niechętnie toleruje konkurencję. Nic więc dziwnego, że według nieoficjalnych relacji pierwszą reakcją szefów Microsoftu na wiadomość o wolcie Lee były wybuchy irytacji oraz ostre niecenzuralne komentarze.

Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.