Sto tysięcy firm dzięki informatyzacji?

Mądrze prowadzona informatyzacja kraju może sprzyjać powstaniu setek tysięcy nowoczesnych firm, w których znajdzie pracę młode pokolenie - mówi prof. Wojciech Cellary*

Zbigniew Domaszewicz: Informatyzacja państwa od lat idzie opornie. Wprowadzenie podpisu elektronicznego w administracji zostanie przełożone o rok lub dwa, opóźniają się elektroniczne podatki i szereg innych projektów. Pana zdaniem jest to kwestia tego, że kolejne ekipy rządzące mają zasadniczo błędny stosunek do informatyzacji Polski. Dlaczego?

Wojciech Cellary: Do informatyzowania kraju można mieć dwa podejścia. Pierwsze jest takie: mamy, powiedzmy, miliard euro i możemy za to zafundować sobie systemy informatyczne w paru ministerstwach. Drugie mówi: rozbijmy tę pulę na 100 tys. małych projektów i spróbujmy za te pieniądze zrobić coś na skalę ogólnopolską, by społeczeństwo stało się aktywniejsze i lepiej pojęło, o co chodzi w informatyzacji i elektronicznej gospodarce.

Za tym pierwszym podejściem stoi m.in. lobbing wielkiego przemysłu informatycznego, który dzięki temu może liczyć na wielkie kontrakty. Dlatego ilekroć ktoś z decydentów mówi o informatyzacji, ma na myśli właśnie ten model. Za drugą strategią, która leży przede wszystkim w interesie dobrze wykształconej, przedsiębiorczej młodzieży, nikt nie lobbuje, dlatego takie idee nie przebijają się do rządzących. A przecież informatyzacja państwa to przede wszystkim informatyzacja społeczeństwa.

Bez wyposażenia administracji w odpowiednie technologie urzędy nie zaoferują obywatelom usług elektronicznych, załatwiania spraw przez internet.

- Ale jeśli społeczeństwo nie będzie przygotowane na nowoczesną administrację i gospodarkę, to każdy kosztowny system informatyczny w ministerstwie czy urzędzie pozostanie "wodotryskiem", z którego, poza wąską grupą wtajemniczonych, i tak nikt nie będzie korzystać.

Społeczeństwo informacyjne nie powstanie u nas samo, a w każdym razie niedostatecznie szybko. Nie powstanie też za darmo. Teraz mamy tę szczęśliwą sytuację, że napływają miliardy euro z UE. Taka szansa się nie powtórzy. Niestety, wygląda na to, że może zostać zmarnowana. W planach wydawania tych pieniędzy nie ma spójnego programu skoncentrowanego na społeczeństwie informacyjnym. W najlepszym razie za część funduszy zostaną zbudowane sieci telekomunikacyjne.

To źle? Jeśli zainwestujemy unijne pieniądze w infrastrukturę teleinformatyczną, to przynajmniej coś konkretnego po tych programach pozostanie.

- To dobrze, ale to za mało. Po co ładować pieniądze w sieć, nie mając pomysłu na biznes, do którego ta sieć jest potrzebna? Ta infrastruktura zestarzeje się technologicznie, zanim zostanie na szerszą skalę wykorzystana.

Jeśli natomiast sprawimy, że pojawią się ludzie, którzy potrzebują internetu, bo wiedzą, jak go wykorzystać i jak można na nim zarobić, to przemysł prywatny sam zbuduje sieci i doprowadzi internet, bo będzie mu się to opłacało. Z publicznych pieniędzy przede wszystkim trzeba więc tworzyć rynek treści i usług cyfrowych wykorzystujących internet.

Co Pan przez to rozumie?

- Mam na myśli tworzenie wszelkich treści służących do zaprezentowania światu lokalnych społeczności, gmin odległych od metropolii, pokazujących ich specyfikę, atuty, ofertę społeczno-ekonomiczną. W najprostszym przypadku może chodzić o prowadzenie serwisu na temat walorów środowiskowych i turystycznych okolicy, jej przyrody, historii, zabytków, kuchni, tańców, architektury, legend, piosenek, obrazów, starych fotografii itp. Może także chodzić o pomysły na przyciągnięcie inwestorów, na promocję i sprzedaż przez internet produkowanych w okolicy towarów oraz na współpracę przez internet między przedsiębiorstwami.

Wyobrażam sobie też różne codzienne lokalne usługi dla ludności wykorzystujące internet - bieżącą informację o kolejce pacjentów w przychodni, informację o tym, że dziś autobus o 6.12 nie odjedzie, bo się popsuł, informację, że oddany do naprawy sprzęt jest do odbioru, porady prawne i techniczne, setki najróżniejszych rzeczy. Konkretne pomysły bardzo zależą od specyfiki lokalnej społeczności, jej potrzeb i możliwości. Im więcej takich inicjatyw, tym bardziej ta społeczność będzie oswajać się z internetem i z usługami elektronicznymi.

Tylko kto ma oferować takie usługi i korzystać z nich, skoro poza dużymi miastami dostęp do internetu jest rzadkością, a kompetencje teleinformatyczne ludzi są raczej szczątkowe?

- Z dostępem wcale nie jest aż tak źle, jak się powszechnie uważa. Programowanie czy usługi stricte teleinformatyczne to rzeczywiście zagadnienia jedynie dla wąskiej grupy specjalistów. Ale inicjatywy, o których mówię, mogą podejmować ludzie o bardzo różnorodnym wykształceniu, nie tylko informatycy. Wystarczą podstawowe umiejętności związane z internetem. Wspomniane serwisy może tworzyć i utrzymywać historyk, geolog, ekonomista, socjolog, kulturoznawca czy prawnik, wykorzystując przy tym - co ważne - swoje wykształcenie i kwalifikacje. Najlepiej nadają się do tego świeżo upieczeni absolwenci uczelni, a stanowią oni już około 50 proc. swojego pokolenia. Dla nich muszą powstawać w Polsce miejsca pracy zgodne z ich kompetencjami i ambicjami, inaczej wyjadą z kraju. Najlepiej byłoby, gdyby pracowali we własnych firmach, bo indywidualna przedsiębiorczość to sól gospodarki. A mądrze prowadzona informatyzacja kraju może sprzyjać powstaniu setek tysięcy nowoczesnych firm, w których znajdzie zatrudnienie młode pokolenie.

Jak wyobraża Pan sobie utworzenie tych tysięcy firm dzięki informatyzacji?

- Proponuję program "Cyfrowa Polska dla każdego". Byłyby to granty z publicznych pieniędzy na projekty związane z tworzeniem treści lub usług cyfrowych. Warunkiem otrzymania grantu byłoby zarejestrowanie działalności gospodarczej. Granty byłyby przyznawane w konkursie i miałyby wystarczyć na około półtora roku początkowej działalności małej firmy, w tym na zakup sprzętu komputerowego, oprogramowania i na utrzymanie się. Mamy w Polsce 2,5 tys. gmin. Licząc po 40 takich projektów na każdą gminę, mielibyśmy razem 100 tys. nowych firm wykorzystujących nowoczesne technologie założonych przez młodych ludzi. Te firmy powstawałyby równomiernie w całym kraju, więc korzyścią byłby także bardziej zrównoważony rozwój poszczególnych regionów.

To na razie wizja, szczegóły wymagałyby dopracowania.

Ile kosztowałby taki program i gdzie widzi Pan na to pieniądze?

- Do Polski ma napłynąć z UE około 60 mld euro. Jeśli przeznaczymy średnio po 50 tys. zł na jeden projekt, to cały program kosztowałby 5 mld zł, czyli 1,25 mld euro. To nie aż tak wiele. Te wydatki można by z powodzeniem wpisać np. do programu operacyjnego "Innowacyjna gospodarka", w którego budżecie jest w sumie ponad 7 mld euro. Obecnie na temat "Innowacyjnej gospodarki" trwają konsultacje społeczne, więc takie decyzje są jeszcze możliwe.

Łatwo jest uruchomić i prowadzić firmę, jeśli ma ona zagwarantowane finansowanie na państwowym garnuszku i nie musi się sprawdzać na wolnym rynku. Co zostanie z tych firm, kiedy źródło publicznych pieniędzy wyschnie?

- Z tysięcy małych, elastycznych firm wysokich technologii na pewno spora część zdoła utrzymać się na rynku i odnieść trwały sukces. Ci ludzie będą mieli bardzo silną motywację, by szukać zleceń i rynków, także poza swoim regionem, nawet za granicą, łączyć się z innymi firmami, rozszerzać ofertę. W Polsce działa ponad 2 mln tradycyjnych przedsiębiorstw, które muszą być dopiero wprowadzone do elektronicznej gospodarki. To jest ogromny przyszłościowy rynek dla beneficjentów tego programu.

Bez grantów ta motywacja byłaby jeszcze silniejsza, bo od początku musieliby oferować coś, co ktoś zechce kupić. Jeśli uważa Pan, że rzeczywiście jest popyt na takie usługi, to dlaczego te firmy nie powstają już teraz, bez żadnych grantów?

- Wie Pan, jak fatalna jest sytuacja finansowa większości absolwentów? Jeśli nie pomożemy im na starcie i nie damy tego półtora roku bezpieczeństwa finansowego na rozwinięcie skrzydeł, to nigdy nie rozpoczną własnego biznesu, bo nie będą mieli za co. Wyjadą z kraju. A ja prowadzę wykłady dla 600 studentów rocznie i chciałbym ich widzieć w pracy opartej na wiedzy w Polsce, a nie przy pracy fizycznej w Londynie.

Ale nawet w najgorszym razie, gdyby wszystkie te firmy upadły, to przecież pozostaną ludzie, którzy nauczą się posługiwać zawodowo nowoczesnymi technologiami i będą bogatsi o doświadczenie w prowadzeniu własnej działalności gospodarczej. A to już bardzo dużo.

Prof. dr hab. inż. Wojciech Cellary* - kierownik Katedry Technologii Informacyjnych Akademii Ekonomicznej w Poznaniu, ekspert od spraw społeczeństwa informacyjnego

Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.