HP - firma, która śledzi własny zarząd

Śledzenie dziennikarzy, maile-pułapki, grzebanie w śmieciach - tak komputerowy koncern HP szukał winnych prasowych przecieków. Jutro szef spółki będzie zeznawał w amerykańskim Kongresie

- Nawet gdyby to był scenariusz do filmu science fiction, trudno byłoby w to uwierzyć - mówi Ari Schwartz, szef amerykańskiego Centrum Demokracji i Technologii, organizacji broniącej prawa do prywatności. Chodzi o metody, jakich użyło HP do wykrycia, kto odpowiada za przecieki w prasie.

Wszystko zaczęło się na początku 2005 r. od artykułu w "The Wall Street Journal". Opisano w nim szczegółowo jedno ze spotkań zarządu HP, na którym krytykowano ówczesną prezes Carly Fiorinę (pod jej nieobecność). Zirytowane przeciekiem do mediów kierownictwo firmy wynajęło firmę detektywistyczną. Ale nie udało się wykryć źródła przecieku.

Sprawa powróciła jak bumerang rok później. Pod koniec stycznia tego roku serwis internetowy CNET ujawnił plany spółki omawiane na poufnym spotkaniu (m.in. przejęcie producentów oprogramowania i bliższą współpracę z AMD, producentem procesorów). Znów wynajęto detektywów, tym razem skuteczniejszych. Tyle że metody przez nich zastosowane wywołały skandal.

Detektywi zdobyli wykaz rozmów (również z domowych telefonów) czterech dziennikarzy i trzech członków zarządu HP (jednego z nich śledzili podczas podróży do Colorado, obserwowali też jego dom). Przeglądali śmietniki pracowników HP, były plany, by przeniknąć do redakcji w charakterze sekretarek i portierów. Wymyślono też misterny plan wykorzystania dziennikarki serwisu CNET, Dawn Kawamoto. Fikcyjny menedżer HP, niejaki "Jacob", nawiązał z nią kontakt mailowy i zaproponował poufne informacje (bo jest "zmęczony złym traktowaniem"). Wysłał do Kawamoto maila z wiadomością o nowym produkcie. Ale najważniejszy był ukryty załącznik-szpieg, który miał ujawnić adres IP każdego komputera, na który Kawamoto przesłałaby tego maila. W ten sposób próbowano sprawdzić, czy dziennikarka będzie chciała potwierdzić informacje od "Jacoba" u swojego prawdziwego informatora.

Detektywi w swoim raporcie wskazali, że źródłem jednego z przecieków był członek rady nadzorczej George Keyworth. Firma postanowiła zmusić go do rezygnacji. Ale zaprotestował przyjaciel Keywortha - członek zarządu Tom Perkins. I ujawnił metody śledztwa. Przy okazji Perkins odkrył, że detektywi szpiegowali też jego (zdobyli numery telefonów, na które dzwonił z domu).

W mediach zawrzało. Niemal co dzień ujawniano kolejne rewelacje dotyczącego śledztwa HP. Prokurator generalny stanu Kalifornia wszczął postępowanie w tej sprawie. Spółka dopiero w zeszły piątek postanowiła załagodzić nieco burzę i zwołała konferencję prasową. Tyle że dość nietypową, bo dziennikarze nie mogli zadawać pytań. Mark Hurd, prezes HP, przeprosił, że śledztwo w sprawie przecieków wymknęło się spod kontroli. Dodał jednak, że było konieczne. - Przecieki uderzają w reputację spółki i jej zdolność do skutecznego działania. To był obowiązek HP, by je ścigać - mówił.

Już jutro Hurd będzie zeznawał przed komisją w Kongresie. W efekcie skandalu ze stanowiska prezesa rady nadzorczej zrezygnowała Patricia Dunn (nadzorowała śledztwo). Ze spółki odejdą też dwie inne osoby, które brały udział w śledzeniu dziennikarzy.

Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.